wonder woman 1984 2020 opis

Samym z prowadzących motywów najnowszej ekranizacji losów Wonder Woman jest czas. Wykorzystywana przez Gal Gadot Diana Prince nie starzeje się, tylko płynie przez kolejne dekady ludzkich dziejów. Nawet ona nie jest natomiast w bycie cofnąć wskazówek zegara. Dlatego te tak kusząca podzieliła się twórcom możliwość zaaranżowania ponownego spotkania amazońskiej bogini z tragicznie – czy daj martyrologicznie – zmarłym kochankiem. Rozdawaniem życzeń nie poleca się w ostatnim wypadku dziarski dżin rodem ze świata Aladyna, tylko tajemniczy kamień. Mimo różnych napomnień zebranych również za czasów dzieciństwa na Themyscirze, panna Prince – a wraz z nią znacznie różnych formy – sugeruje się jego urokowi. Niestety, efekty jej wad nie są tak ekscytujące, jak myśleliśmy. https://filmyzlektorem.pl/poetycki/

Z złych okopów Również wojny światowej komunikujemy się tym razem do szałowego świata lat 80., którego "retrofuturystyczna" reprezentacja zaprasza na zasada wizję przyszłości z kolejnej grup "Powrotu do przyszłości". Jeszcze to większe, kolorowe samochody pędzą niebezpiecznie po ulicach, młodzież w popularnych ciuchach śmiga na deskach, a dzieci radośnie biegają z rodzicami po wielkim centrum handlowym. Absolutnie nie brakuje fast foodów, ekskluzywnych witryn sklepowych czy ruchomych schodów, i z walkmanów oraz głośników rozbrzmiewają dobrze wybrane muzyczne przeboje (patrz: Frankie Goes To Hollywood, "Welcome to the pleasuredome", 1984). Jeśli chodzi o scenografię, kostiumy i fryzury, trzeba przyznać, że filmowa lekcja została przez twórców sumiennie odrobiona. Dopracowanie "faktury również wyglądów" nie idzie chociaż w parze z aktualnym, co czai się za barwną fasadą. Prawdziwą kulą u nogi nowej "Wonder Woman" jest dużo ciosany scenariusz i znikająca spośród niego – jakże oldschoolowa (aby nie powiedzieć wręcz: zacofana myślowo) – filozofia.

Po dynamicznym prologu na Themyscirze również dość udanej sekwencji łapania zbirów w galerii handlowej następuje festiwal tautologii, jaskrawych kontrastów, powielania wizualno-narracyjnych klisz oraz krzywdzących stereotypów. Z przebojowej wojowniczki Diana przemienia się w atrakcyjną singielkę, której 70-letniego weltschmerzu nikt nie istnieje w stanie ukoić. Wonder Woman oczywiście wieczorami siada sama przy restauracyjnym stoliku, wokół niej marzy się od zakochanych par idących pod rękę, a sama amazońska księżniczka na naturalne pytanie kelnera, czy ktoś do niej da, odpowiada wymownie, iż na nikogo nie czeka. Bo choć za dnia Wonder Woman ratuje świat, to w nocy samotnie jest w satynowej pościeli. Oraz tylko przez taką kiczowatą dosadność trudno mówić jej tematy z czułością czy powagą.

Po jakiejś stronie jesteśmy zatem nieszczęśliwą boginię, i po drugiej i – wpatrzoną w nią równie nieszczęśliwą koleżankę z książki Barbarę Minervę – kobietę serdeczną, niegłupią (choć chwilami strasznie naiwną), lecz wedle obowiązujących schematów społecznych – po prostu nieatrakcyjną. Ponieważ twórcy przedstawiają jako "loserkę", "roztrzepaną okularnicę" i "prostą myszkę", nie da się bardziej podbić kreskówkowej charakteryzacji postaci wykonywanej przez Kristen Wiig (dobitnym przykładem niedopasowania kobiety do sztampowo pojętej przez twórców kobiecości będzie dla przykładu nieumiejętność szukania w szpilkach). Nietrudno to się domyślić, jakie życzenie wypowie ślamazarna archeolożka przed magicznym kamykiem. Bycie "jako Diana" dostarczy jej nie tylko pożądaną konsultację ze części otoczenia (a w szczególności przystojnych mężczyzn), ale jednocześnie szereg nadprzyrodzonych mocy. A ponieważ za ekspresowe spełnienie marzeń przyjdzie jej wiele zapłacić, Minerva z kumpeli przemieni się – przynajmniej na papierze – w pierwszą antagonistkę "Wonder Woman 1984".

Wisienką na torcie jest oczywisty – również znacznie problematyczny – powrót Steve'a Trevora. Fani również fanki zorganizowali pospolite ruszenie, a scenarzyści wskrzesili nieboszczyka. A konkretniej – wsadzili jego niszczę w ciało przypadkowego gościa, w jakim Diana dostrzega nieodmiennie Steve'a. Patty Jenkins tłumaczyła ten niezwykły manewr chęcią odniesienia do znanej w filmach lat 80. konwencji zamiany ciał. Idąc tym kluczem, niestety nie spytać twórców – tak na logikę – co naprawdę dzieje się z "wnętrzem" człowieka, którego ciało jest (dosłownie) wykorzystywane? Nawet jeżeli otrzymamy w ramach schematu, że tak po nisku jest, toż zaś oczywiście potencjał komediowy płynący z takiego "przemieszania" ciał nie stał w całości wykorzystany. Oraz jedno ze spotkań Diany z "przystojnym mężczyzną" (serio, faktycznie jest podpisany na liście płac) może swobodnie walczyć o miano najbardziej cringe'owej sceny roku.

Ofiarą swoistej "ironii czasu" jest zresztą sam film Patty Jenkins. Pierwotnie zaplanowana na część 2020 roku premiera "Wonder Woman 1984" wpisywałaby się zdecydowanie w kadencję rządów Donalda Trumpa. Nie planuje wątpliwości, że osobę groteskowego, populistycznego przedsiębiorcy jest wzorowana na osobie byłego prezydenta USA. Samozwańczy dyktator obietnicami pragnie odkupić swoją miałkość i życiowe traumy. Obietnicami – dodajmy – pokrytymi cudzą krzywdą i popularnymi, ukrytymi wyrzeczeniami. Złoczyńca nie odziedziczył prawie żadnych cech po prostym pierwowzorze komiksowym, z elementem możliwości telepatycznej manipulacji ludzkimi umysłami (jako "osobę telewizyjna" musi być gościem na przykład Anatolija Kaszpirowskiego). W tworzeniach Maxa Lorda nie ma ładu również składu, tylko dzika żądza akumulacji. W momencie, jeżeli w efekcie spełnienia drinka z życzeń na arabskiej pustyni wyrasta kamienny mur dzielący mieszkańców, nie mamy wątpliwości, iż to zaczęcie do osławionych – oraz ostatecznie niezrealizowanych – planów politycznych Trumpa. Zdecydowanie innej mocy nabrałyby te historii, również jak filmowe oddanie się z osobą wykonywaną przez Pedro Pascala (co wdzięczne w tekście powyższej sugestii – aktora latynoskiego pochodzenia).

O ile poprzednia odsłona przygód walecznej bogini dała nam kilka naprawdę niezapomnianych spraw oraz sekwencji, o tyle "Wonder Woman 1984" kuleje również na aktualnym tłu. Albo w pozostałym filmie Patty Jenkins odnajdziemy chociaż jedną sekwencję na granicę – kultowego już – biegu Diany po zniszczonej działaniami wojennymi "ziemi niczyjej"? Albo na innym planie najnowszej opowieści znajdziemy równie pamiętne sytuacje jak chociażby Etta Candy czy Doktor Maru? Sukces pierwszej filmowej "Wonder Woman" kładł się w wielkiej mierze na aktualnym, że duża bohaterka przejmowała swoimi odważnymi działaniami wojenną powierzchnię oraz narrację, którą dotychczas twórcy literaccy czy filmowi rezerwowali przede każdym dla dorosłych postaci. Filmowa Diana była się – co jest nader ważne szczególnie z ostatniej perspektywy – inspiracją, i dla niektórych wręcz nowoczesną ikoną kobiecej siły. "Wonder Woman" w daniu Gal Gadot świadomie nie wybierała się wprowadzić w częsty obraz amazońskiej księżniczki jako seksbomby oraz ucieleśnienia męskich fantazji.

Jak dba w prologu generał Antiope (Robin Wright): "Nie można iść na plany". Dlaczegi zatem Patty Jenkins – tworząc w perwersyjną zabawę z niezbyt bystrymi konwencjami kina dekady lat 80. – zdecydowała się zrobić krok w tył? Dlaczego twórcy powielają krzywdzące schematy powiązane z reprezentacją bohaterek na ekranie, czyniąc je karykaturami? Dlaczego cały spektakl kradnie ostatecznie Steve Trevor, którego wspaniałomyślność przejawia się niezbędna, aby Diana mogła ponownie uratować świat przed totalną zagładą? Choć reżyserka opowiada o mądrych Amazonkach, sama za dużo nie chce brać do centrum ich rad.

opis prime time 2021

Facet, broń i zakładnicy wciągnięci w współpraca miejsca, klimatu oraz akcji. Jeśli sądzicie, iż tę formułę były już wyczerpano, stęknijcie raz i dobro również lamenty miejmy za sobą. Wskazywany na festiwalu w Sundance i dystrybuowany przez Netfliksa pełnometrażowy debiut Jakuba Piątka bez taryfy ulgowej rozpycha się między klasykami "zakładniczego" kina. I domaga się więcej; jedna gatunkowa przegródka to dla "Prime Time" szczęśliwie zbyt kilka.

Dwudziestokilkuletni Sebastian potrafi ustrzelić chwilę. W noc wieńczącą rok ’99 w narzekającym na pełną Polskę studiu telewizyjnym panuje chaos; gdy jedni wyjeżdżają na taneczny parkiet, inni muszą robić. Chłopak gładko przemyka więc przed kamery, żeby z stoją w rąk oraz ochroniarzem na muszce zażądać od wydawczyni występu na żywo. W procesu kilku godzin biforkowy rozgardiasz zmieni się w gospodarstwo psychologicznej walki. Stawką jest dominacja i związanie, oraz że także cudze życie. Terrorystę, dwoje zakładników oraz innych negocjatorów połączy udział w spektaklu nawarstwiających się omyłek i wad. A spektakl to znakomity.

Bartosz Bielenia daje występ migoczący od emocji. On jest aktorskim kuglarzem, i ja jego marionetką: kibicuję jego postaci, jednak nawet jej nie lubię; współczuję jej, choć tak dużo o niej rozumiem; boję się o nią, natomiast jej przyczyny stanowią dla mnie tajemnicą. Gwiazda "Bożego ciała" jako kolejny w ostatnich latach gość ze społecznego marginesu buntownik niepokoi recenzentów niczym "zawarte w klatce zwierzę". Dzikość Bielenia potrafi jednak związać z magnetyzmem kota ze "Shreka". Co w aktualnym wszystkim zaskakuje najbardziej, to równoczesna umiejętność przekonania nas, że Sebastian jest zwyklakiem, obok którego przeszlibyśmy obojętnie.

Drugi plan godnie Bieleni wtóruje. Podczas gdy cicha kreacja ochroniarza w działaniu Andrzeja Kłaka niespodziewanie stosuje do fabuły bromance’owe skojarzenia, w poznanej prezenterce organizowanej przez Magdalenę Popławską panika konkuruje z pychą również poczuciem. Z zmianie Monika Frajczyk i Cezary Kosiński jako negocjatorzy drgnieniem ręce lub wstrzymaniem oddechu mówią o własnych bohaterach wystarczająco, by dialog pokazałeś się zbędny.

Scenopisarski duet Jakub Piątek-Łukasz Czapski świadomie bazuje na psychologii niedomówień. Pod koniec milenium – nieważne jak tworzonego – coś wisi w powietrzu, tylko nie bardzo wiadomo co. Z jednej strony transformacyjna szczęśliwość upada, przychodzi rozczarowanie, a wraz spośród nim gniew. Owe społeczne nastroje oddają w filmie obficie wyszperane telewizyjne archiwalia. Przez ekrany przewijają się protestujące grupy zawodowe, na drogach słychać okrzyki "Konstytucja!", "Raz sierpem, raz młotem…", Korwin krzyczy, Kwaśniewski składa noworoczne życzenia, gdzie indziej władzę przejmuje zaś Putin. Spojrzenie w perspektywę niby daje nadzieję na nowy początek, lecz wywołuje równie wiele obaw. Pluskwa milenijna to najniższa spośród nich. Gdy młodzi nie widzą w kraju perspektyw, a różnic są jeszcze dużo ważne, samochodowa loteria audiotele brzmi jak gorzki żart. Takiej optyce najdalej a do nostalgii – w "Prime Time" świat sprzed smartfonozy ujawnia zresztą zaskakująco wiele analogii do współczesności. Sebastian jest zaledwie drinkom z pominiętych, którzy w żyjącej desperacji próbują wszelkim sposobem dołączyć do sądu. Nawet gdyby w poszukiwaniach bezpośredniego źródła jego gniewu twórcy są się z nami w kotka oraz myszkę, konstrukcja ludzkiej tykającej informacje jest nam bardzo dobro znana.

Gdyby nie odnieśli mylnego wrażenia! Publicystyczne tony służą najpierw oraz przede każdym gatunkowemu widowisku. Bomba tyka, napięcie rośnie, a odliczanie do przodzie Ostatniego Roku wyznacza staranną konstrukcję narracji. W zamkniętej lokacji studia TV każdy przedmiot i metr kwadratowy może wykazać się katalizatorem akcji albo kluczowym ogranicznikiem percepcji bohaterów. Piątek prowadzi na domową stronę ograniczenia: wyraża się świetnym wyczuciem powierzchni również uczuciem rytmu, jest powściągliwy w lękach także nie komplikuje tego, czego utrudniać nie wypada. Zna miarę gatunku, w ramach którego się porusza. Widać, że zjadł zęby na "Pieskich popołudniach", "Sieci" czy "Planie doskonałym", dodatkowo nie jest obecnym klasykom niewolniczo poddany. Jego – luźno inspirowana serią prawdziwych najść na studia telewizyjne – filmowa fabryka emocji miewa komediowe momenty, bywa thrillerem, mockumentem i psychodramą, wreszcie niejednoznacznym komentarzem na problem mediów, w jakim najczarniejszą grozę wzbudza coś zupełnie nowego. Choć reżyser mówi o końcu lat 90., nie gubi związku z Naszą AD 2021. Wie te, że czasem lepiej jest przekonać hamulec oraz zapomnieć nas z pięknym znakiem zapytania. https://filmyzlektorem.pl/

milosc i potwory 2020 popularny film

Choć kwestią dyskusyjną jest, czy ludzkość zasługuje na jakikolwiek ratunek, kino hollywoodzkie pozostaje niewzruszone. Zazwyczaj psim swędem powtarza się zażegnać katastrofę, i jeśli nie, to na zgliszczach cywilizacji, mimo wszystko, kiełkują dobro, rzeczywistość oraz piękno. Dlatego, oglądając "Emocję i potwory", otworzył się zastanawiać, czy by na pewno Ziemia po globalnej mutacji, wywołanej chemicznym opadem z rakiet mających ocalić ludzkość, to takie złe miejsce? Natura bowiem, gdy po sterydowym zastrzyku, zyskała dość sił, aby nareszcie upomnieć się o nasze. Zimnokrwiste przejęły powierzchnię planety, spychając wszystkich do jaskiń i nor, zieleń oplotła porzucone auta i jedno kamienice. Zapanowały klimat oraz cisza.

Nie istnieję stały, czy umyślnie reżyser Michael Matthews pokazuje człowieka jako pasożyta na tymże systemie; huby nieprzystającej do tego nowego sposobu; do błogiej równowagi. Nie myślę. Skoro nie jesteśmy natomiast do czynienia z ekranizacją odezwy do ludu świata napisanej przez antynatalistycznego brata bliźniaka Davida Attenborougha, ale z awanturniczą historią również postapokaliptycznym kinem drogi przeznaczonym dla publiczności od lat pięciu, do stu pięciu.

Niezły jest jedyny fakt wyjścia oraz motywacja głównego bohatera, pogubionego Joela. Chłopak nawet po upadku ludzkości siedzi przy biurku również nie wyściubia nosa z bunkra, bo przy spotkaniach z mutantami nieruchomieje, stając się oraz łatwym celem, ergo – narażając towarzyszy. Tyle że nawet pod ziemią każdy gościa ma dodatkowo młody jest oryginalnym singlem na domu. Stąd, by nie przeżyć naszego życia samotnie (i, zapewne, nie zostać przygniecionym przez seksualną frustrację), musi przezwyciężyć stres oraz wejść na zewnątrz z zamiarem odnalezienia ukochanej sprzed lat. Trzyma ich wakacyjna emocję i pocałunek na tylnym siedzeniu osobówki. Dzieli – kawał drogi. Luba mieszka na placu innej koloni, i nikt inny nie ma sensu się narażać dla romantycznego uniesienia, stąd młody zarzuca plecak na ramię oraz wyrusza w relację samotnie.

Aż do celu ilustrującego starą prawdę, że pewnymi potworami są ludzie, zaś nie, no cóż, potwory, film jest kroniką dość powtarzalnych zmagań bohatera z ogromnymi robalami i płazami. Niby już sam termin nie pozwalał dzielić na nic nowego, lecz fabularnych urozmaiceń tu niewiele. Nawet przypadkowe spotkania – to z psem, który ceni przybyć niczym Han Sam oraz zachować sytuację w ubiegłej chwili, to z ekscentrykami od survivalu wyglądającymi jako szybko duet Hit Girl i Big Daddy – przypominają tu leniwe odhaczanie gatunkowych punktów kontrolnych. Niełatwo było mi odepchnąć od siebie uczucie, że pełnią one nie tyle charakterologicznemu rozwojowi Joela, co przygotowaniu gracza (przepraszam – bohatera) na drugie starcie. sprawdź tutaj

Żeby nie było – choć nić przewleczona przez fabularne koraliki jest taniej jakości, same etapy są piękne i przyjemnie się spogląda na te marzenia z komputera, występując w głowę, kiedy tym razem neurotyczny amant sobie poradzi. Szkoda jednak, że w sprawie o dojrzewaniu praktycznie do indywidualnego końca Joel istnieje tymże jedynym facetem, którego wytrzymali nawet nie tyle na starcie filmu, co dzięki osadzonej siedem lat wcześniej retrospekcji. Joel to licealista uwięziony w gronie dwudziestoparolatka, którego trudy postapokaliptycznego żywota nauczyły tylko tego, że świetnie byłoby być dziewczynę. Szybki kurs dorosłości przejdzie dopiero, gdy odnajdzie Aimee również znajdzie, iż ona były już została się kobietą. U Joela proces tenże jest kilkoro klarowny, zaś on jeden nie dość zdecydowany. Najbliżej sensownej refleksji na materiał życia, skomplikowanych emocji oraz stanu świata będzie, zachodząc w realne oczy ogromnego kraba.

A skoro przy krabie jesteśmy, proekologiczna wymowa filmu potrafiła stanowić tutaj asem w rękawie scenarzystów i naprawdę dobrym, fabularnym elementem. Akurat tym całkowicie – stosowana jest raczej nieśmiało również traci się produktem ubocznym tekstu. Twórcy "Emocje i potworów", choć grają niezłymi kartami, boją się zaryzykować również zwiększyć stawkę. Nic dziwnego, że zadowoleni z przeznaczonej na stół pary dziesiątek, zgarniają niewielką pulę.