wonder woman 1984 2020 opis

Samym z prowadzących motywów najnowszej ekranizacji losów Wonder Woman jest czas. Wykorzystywana przez Gal Gadot Diana Prince nie starzeje się, tylko płynie przez kolejne dekady ludzkich dziejów. Nawet ona nie jest natomiast w bycie cofnąć wskazówek zegara. Dlatego te tak kusząca podzieliła się twórcom możliwość zaaranżowania ponownego spotkania amazońskiej bogini z tragicznie – czy daj martyrologicznie – zmarłym kochankiem. Rozdawaniem życzeń nie poleca się w ostatnim wypadku dziarski dżin rodem ze świata Aladyna, tylko tajemniczy kamień. Mimo różnych napomnień zebranych również za czasów dzieciństwa na Themyscirze, panna Prince – a wraz z nią znacznie różnych formy – sugeruje się jego urokowi. Niestety, efekty jej wad nie są tak ekscytujące, jak myśleliśmy. https://filmyzlektorem.pl/poetycki/

Z złych okopów Również wojny światowej komunikujemy się tym razem do szałowego świata lat 80., którego "retrofuturystyczna" reprezentacja zaprasza na zasada wizję przyszłości z kolejnej grup "Powrotu do przyszłości". Jeszcze to większe, kolorowe samochody pędzą niebezpiecznie po ulicach, młodzież w popularnych ciuchach śmiga na deskach, a dzieci radośnie biegają z rodzicami po wielkim centrum handlowym. Absolutnie nie brakuje fast foodów, ekskluzywnych witryn sklepowych czy ruchomych schodów, i z walkmanów oraz głośników rozbrzmiewają dobrze wybrane muzyczne przeboje (patrz: Frankie Goes To Hollywood, "Welcome to the pleasuredome", 1984). Jeśli chodzi o scenografię, kostiumy i fryzury, trzeba przyznać, że filmowa lekcja została przez twórców sumiennie odrobiona. Dopracowanie "faktury również wyglądów" nie idzie chociaż w parze z aktualnym, co czai się za barwną fasadą. Prawdziwą kulą u nogi nowej "Wonder Woman" jest dużo ciosany scenariusz i znikająca spośród niego – jakże oldschoolowa (aby nie powiedzieć wręcz: zacofana myślowo) – filozofia.

Po dynamicznym prologu na Themyscirze również dość udanej sekwencji łapania zbirów w galerii handlowej następuje festiwal tautologii, jaskrawych kontrastów, powielania wizualno-narracyjnych klisz oraz krzywdzących stereotypów. Z przebojowej wojowniczki Diana przemienia się w atrakcyjną singielkę, której 70-letniego weltschmerzu nikt nie istnieje w stanie ukoić. Wonder Woman oczywiście wieczorami siada sama przy restauracyjnym stoliku, wokół niej marzy się od zakochanych par idących pod rękę, a sama amazońska księżniczka na naturalne pytanie kelnera, czy ktoś do niej da, odpowiada wymownie, iż na nikogo nie czeka. Bo choć za dnia Wonder Woman ratuje świat, to w nocy samotnie jest w satynowej pościeli. Oraz tylko przez taką kiczowatą dosadność trudno mówić jej tematy z czułością czy powagą.

Po jakiejś stronie jesteśmy zatem nieszczęśliwą boginię, i po drugiej i – wpatrzoną w nią równie nieszczęśliwą koleżankę z książki Barbarę Minervę – kobietę serdeczną, niegłupią (choć chwilami strasznie naiwną), lecz wedle obowiązujących schematów społecznych – po prostu nieatrakcyjną. Ponieważ twórcy przedstawiają jako "loserkę", "roztrzepaną okularnicę" i "prostą myszkę", nie da się bardziej podbić kreskówkowej charakteryzacji postaci wykonywanej przez Kristen Wiig (dobitnym przykładem niedopasowania kobiety do sztampowo pojętej przez twórców kobiecości będzie dla przykładu nieumiejętność szukania w szpilkach). Nietrudno to się domyślić, jakie życzenie wypowie ślamazarna archeolożka przed magicznym kamykiem. Bycie "jako Diana" dostarczy jej nie tylko pożądaną konsultację ze części otoczenia (a w szczególności przystojnych mężczyzn), ale jednocześnie szereg nadprzyrodzonych mocy. A ponieważ za ekspresowe spełnienie marzeń przyjdzie jej wiele zapłacić, Minerva z kumpeli przemieni się – przynajmniej na papierze – w pierwszą antagonistkę "Wonder Woman 1984".

Wisienką na torcie jest oczywisty – również znacznie problematyczny – powrót Steve'a Trevora. Fani również fanki zorganizowali pospolite ruszenie, a scenarzyści wskrzesili nieboszczyka. A konkretniej – wsadzili jego niszczę w ciało przypadkowego gościa, w jakim Diana dostrzega nieodmiennie Steve'a. Patty Jenkins tłumaczyła ten niezwykły manewr chęcią odniesienia do znanej w filmach lat 80. konwencji zamiany ciał. Idąc tym kluczem, niestety nie spytać twórców – tak na logikę – co naprawdę dzieje się z "wnętrzem" człowieka, którego ciało jest (dosłownie) wykorzystywane? Nawet jeżeli otrzymamy w ramach schematu, że tak po nisku jest, toż zaś oczywiście potencjał komediowy płynący z takiego "przemieszania" ciał nie stał w całości wykorzystany. Oraz jedno ze spotkań Diany z "przystojnym mężczyzną" (serio, faktycznie jest podpisany na liście płac) może swobodnie walczyć o miano najbardziej cringe'owej sceny roku.

Ofiarą swoistej "ironii czasu" jest zresztą sam film Patty Jenkins. Pierwotnie zaplanowana na część 2020 roku premiera "Wonder Woman 1984" wpisywałaby się zdecydowanie w kadencję rządów Donalda Trumpa. Nie planuje wątpliwości, że osobę groteskowego, populistycznego przedsiębiorcy jest wzorowana na osobie byłego prezydenta USA. Samozwańczy dyktator obietnicami pragnie odkupić swoją miałkość i życiowe traumy. Obietnicami – dodajmy – pokrytymi cudzą krzywdą i popularnymi, ukrytymi wyrzeczeniami. Złoczyńca nie odziedziczył prawie żadnych cech po prostym pierwowzorze komiksowym, z elementem możliwości telepatycznej manipulacji ludzkimi umysłami (jako "osobę telewizyjna" musi być gościem na przykład Anatolija Kaszpirowskiego). W tworzeniach Maxa Lorda nie ma ładu również składu, tylko dzika żądza akumulacji. W momencie, jeżeli w efekcie spełnienia drinka z życzeń na arabskiej pustyni wyrasta kamienny mur dzielący mieszkańców, nie mamy wątpliwości, iż to zaczęcie do osławionych – oraz ostatecznie niezrealizowanych – planów politycznych Trumpa. Zdecydowanie innej mocy nabrałyby te historii, również jak filmowe oddanie się z osobą wykonywaną przez Pedro Pascala (co wdzięczne w tekście powyższej sugestii – aktora latynoskiego pochodzenia).

O ile poprzednia odsłona przygód walecznej bogini dała nam kilka naprawdę niezapomnianych spraw oraz sekwencji, o tyle "Wonder Woman 1984" kuleje również na aktualnym tłu. Albo w pozostałym filmie Patty Jenkins odnajdziemy chociaż jedną sekwencję na granicę – kultowego już – biegu Diany po zniszczonej działaniami wojennymi "ziemi niczyjej"? Albo na innym planie najnowszej opowieści znajdziemy równie pamiętne sytuacje jak chociażby Etta Candy czy Doktor Maru? Sukces pierwszej filmowej "Wonder Woman" kładł się w wielkiej mierze na aktualnym, że duża bohaterka przejmowała swoimi odważnymi działaniami wojenną powierzchnię oraz narrację, którą dotychczas twórcy literaccy czy filmowi rezerwowali przede każdym dla dorosłych postaci. Filmowa Diana była się – co jest nader ważne szczególnie z ostatniej perspektywy – inspiracją, i dla niektórych wręcz nowoczesną ikoną kobiecej siły. "Wonder Woman" w daniu Gal Gadot świadomie nie wybierała się wprowadzić w częsty obraz amazońskiej księżniczki jako seksbomby oraz ucieleśnienia męskich fantazji.

Jak dba w prologu generał Antiope (Robin Wright): "Nie można iść na plany". Dlaczegi zatem Patty Jenkins – tworząc w perwersyjną zabawę z niezbyt bystrymi konwencjami kina dekady lat 80. – zdecydowała się zrobić krok w tył? Dlaczego twórcy powielają krzywdzące schematy powiązane z reprezentacją bohaterek na ekranie, czyniąc je karykaturami? Dlaczego cały spektakl kradnie ostatecznie Steve Trevor, którego wspaniałomyślność przejawia się niezbędna, aby Diana mogła ponownie uratować świat przed totalną zagładą? Choć reżyserka opowiada o mądrych Amazonkach, sama za dużo nie chce brać do centrum ich rad.

opis prime time 2021

Facet, broń i zakładnicy wciągnięci w współpraca miejsca, klimatu oraz akcji. Jeśli sądzicie, iż tę formułę były już wyczerpano, stęknijcie raz i dobro również lamenty miejmy za sobą. Wskazywany na festiwalu w Sundance i dystrybuowany przez Netfliksa pełnometrażowy debiut Jakuba Piątka bez taryfy ulgowej rozpycha się między klasykami "zakładniczego" kina. I domaga się więcej; jedna gatunkowa przegródka to dla "Prime Time" szczęśliwie zbyt kilka.

Dwudziestokilkuletni Sebastian potrafi ustrzelić chwilę. W noc wieńczącą rok ’99 w narzekającym na pełną Polskę studiu telewizyjnym panuje chaos; gdy jedni wyjeżdżają na taneczny parkiet, inni muszą robić. Chłopak gładko przemyka więc przed kamery, żeby z stoją w rąk oraz ochroniarzem na muszce zażądać od wydawczyni występu na żywo. W procesu kilku godzin biforkowy rozgardiasz zmieni się w gospodarstwo psychologicznej walki. Stawką jest dominacja i związanie, oraz że także cudze życie. Terrorystę, dwoje zakładników oraz innych negocjatorów połączy udział w spektaklu nawarstwiających się omyłek i wad. A spektakl to znakomity.

Bartosz Bielenia daje występ migoczący od emocji. On jest aktorskim kuglarzem, i ja jego marionetką: kibicuję jego postaci, jednak nawet jej nie lubię; współczuję jej, choć tak dużo o niej rozumiem; boję się o nią, natomiast jej przyczyny stanowią dla mnie tajemnicą. Gwiazda "Bożego ciała" jako kolejny w ostatnich latach gość ze społecznego marginesu buntownik niepokoi recenzentów niczym "zawarte w klatce zwierzę". Dzikość Bielenia potrafi jednak związać z magnetyzmem kota ze "Shreka". Co w aktualnym wszystkim zaskakuje najbardziej, to równoczesna umiejętność przekonania nas, że Sebastian jest zwyklakiem, obok którego przeszlibyśmy obojętnie.

Drugi plan godnie Bieleni wtóruje. Podczas gdy cicha kreacja ochroniarza w działaniu Andrzeja Kłaka niespodziewanie stosuje do fabuły bromance’owe skojarzenia, w poznanej prezenterce organizowanej przez Magdalenę Popławską panika konkuruje z pychą również poczuciem. Z zmianie Monika Frajczyk i Cezary Kosiński jako negocjatorzy drgnieniem ręce lub wstrzymaniem oddechu mówią o własnych bohaterach wystarczająco, by dialog pokazałeś się zbędny.

Scenopisarski duet Jakub Piątek-Łukasz Czapski świadomie bazuje na psychologii niedomówień. Pod koniec milenium – nieważne jak tworzonego – coś wisi w powietrzu, tylko nie bardzo wiadomo co. Z jednej strony transformacyjna szczęśliwość upada, przychodzi rozczarowanie, a wraz spośród nim gniew. Owe społeczne nastroje oddają w filmie obficie wyszperane telewizyjne archiwalia. Przez ekrany przewijają się protestujące grupy zawodowe, na drogach słychać okrzyki "Konstytucja!", "Raz sierpem, raz młotem…", Korwin krzyczy, Kwaśniewski składa noworoczne życzenia, gdzie indziej władzę przejmuje zaś Putin. Spojrzenie w perspektywę niby daje nadzieję na nowy początek, lecz wywołuje równie wiele obaw. Pluskwa milenijna to najniższa spośród nich. Gdy młodzi nie widzą w kraju perspektyw, a różnic są jeszcze dużo ważne, samochodowa loteria audiotele brzmi jak gorzki żart. Takiej optyce najdalej a do nostalgii – w "Prime Time" świat sprzed smartfonozy ujawnia zresztą zaskakująco wiele analogii do współczesności. Sebastian jest zaledwie drinkom z pominiętych, którzy w żyjącej desperacji próbują wszelkim sposobem dołączyć do sądu. Nawet gdyby w poszukiwaniach bezpośredniego źródła jego gniewu twórcy są się z nami w kotka oraz myszkę, konstrukcja ludzkiej tykającej informacje jest nam bardzo dobro znana.

Gdyby nie odnieśli mylnego wrażenia! Publicystyczne tony służą najpierw oraz przede każdym gatunkowemu widowisku. Bomba tyka, napięcie rośnie, a odliczanie do przodzie Ostatniego Roku wyznacza staranną konstrukcję narracji. W zamkniętej lokacji studia TV każdy przedmiot i metr kwadratowy może wykazać się katalizatorem akcji albo kluczowym ogranicznikiem percepcji bohaterów. Piątek prowadzi na domową stronę ograniczenia: wyraża się świetnym wyczuciem powierzchni również uczuciem rytmu, jest powściągliwy w lękach także nie komplikuje tego, czego utrudniać nie wypada. Zna miarę gatunku, w ramach którego się porusza. Widać, że zjadł zęby na "Pieskich popołudniach", "Sieci" czy "Planie doskonałym", dodatkowo nie jest obecnym klasykom niewolniczo poddany. Jego – luźno inspirowana serią prawdziwych najść na studia telewizyjne – filmowa fabryka emocji miewa komediowe momenty, bywa thrillerem, mockumentem i psychodramą, wreszcie niejednoznacznym komentarzem na problem mediów, w jakim najczarniejszą grozę wzbudza coś zupełnie nowego. Choć reżyser mówi o końcu lat 90., nie gubi związku z Naszą AD 2021. Wie te, że czasem lepiej jest przekonać hamulec oraz zapomnieć nas z pięknym znakiem zapytania. https://filmyzlektorem.pl/

milosc i potwory 2020 popularny film

Choć kwestią dyskusyjną jest, czy ludzkość zasługuje na jakikolwiek ratunek, kino hollywoodzkie pozostaje niewzruszone. Zazwyczaj psim swędem powtarza się zażegnać katastrofę, i jeśli nie, to na zgliszczach cywilizacji, mimo wszystko, kiełkują dobro, rzeczywistość oraz piękno. Dlatego, oglądając "Emocję i potwory", otworzył się zastanawiać, czy by na pewno Ziemia po globalnej mutacji, wywołanej chemicznym opadem z rakiet mających ocalić ludzkość, to takie złe miejsce? Natura bowiem, gdy po sterydowym zastrzyku, zyskała dość sił, aby nareszcie upomnieć się o nasze. Zimnokrwiste przejęły powierzchnię planety, spychając wszystkich do jaskiń i nor, zieleń oplotła porzucone auta i jedno kamienice. Zapanowały klimat oraz cisza.

Nie istnieję stały, czy umyślnie reżyser Michael Matthews pokazuje człowieka jako pasożyta na tymże systemie; huby nieprzystającej do tego nowego sposobu; do błogiej równowagi. Nie myślę. Skoro nie jesteśmy natomiast do czynienia z ekranizacją odezwy do ludu świata napisanej przez antynatalistycznego brata bliźniaka Davida Attenborougha, ale z awanturniczą historią również postapokaliptycznym kinem drogi przeznaczonym dla publiczności od lat pięciu, do stu pięciu.

Niezły jest jedyny fakt wyjścia oraz motywacja głównego bohatera, pogubionego Joela. Chłopak nawet po upadku ludzkości siedzi przy biurku również nie wyściubia nosa z bunkra, bo przy spotkaniach z mutantami nieruchomieje, stając się oraz łatwym celem, ergo – narażając towarzyszy. Tyle że nawet pod ziemią każdy gościa ma dodatkowo młody jest oryginalnym singlem na domu. Stąd, by nie przeżyć naszego życia samotnie (i, zapewne, nie zostać przygniecionym przez seksualną frustrację), musi przezwyciężyć stres oraz wejść na zewnątrz z zamiarem odnalezienia ukochanej sprzed lat. Trzyma ich wakacyjna emocję i pocałunek na tylnym siedzeniu osobówki. Dzieli – kawał drogi. Luba mieszka na placu innej koloni, i nikt inny nie ma sensu się narażać dla romantycznego uniesienia, stąd młody zarzuca plecak na ramię oraz wyrusza w relację samotnie.

Aż do celu ilustrującego starą prawdę, że pewnymi potworami są ludzie, zaś nie, no cóż, potwory, film jest kroniką dość powtarzalnych zmagań bohatera z ogromnymi robalami i płazami. Niby już sam termin nie pozwalał dzielić na nic nowego, lecz fabularnych urozmaiceń tu niewiele. Nawet przypadkowe spotkania – to z psem, który ceni przybyć niczym Han Sam oraz zachować sytuację w ubiegłej chwili, to z ekscentrykami od survivalu wyglądającymi jako szybko duet Hit Girl i Big Daddy – przypominają tu leniwe odhaczanie gatunkowych punktów kontrolnych. Niełatwo było mi odepchnąć od siebie uczucie, że pełnią one nie tyle charakterologicznemu rozwojowi Joela, co przygotowaniu gracza (przepraszam – bohatera) na drugie starcie. sprawdź tutaj

Żeby nie było – choć nić przewleczona przez fabularne koraliki jest taniej jakości, same etapy są piękne i przyjemnie się spogląda na te marzenia z komputera, występując w głowę, kiedy tym razem neurotyczny amant sobie poradzi. Szkoda jednak, że w sprawie o dojrzewaniu praktycznie do indywidualnego końca Joel istnieje tymże jedynym facetem, którego wytrzymali nawet nie tyle na starcie filmu, co dzięki osadzonej siedem lat wcześniej retrospekcji. Joel to licealista uwięziony w gronie dwudziestoparolatka, którego trudy postapokaliptycznego żywota nauczyły tylko tego, że świetnie byłoby być dziewczynę. Szybki kurs dorosłości przejdzie dopiero, gdy odnajdzie Aimee również znajdzie, iż ona były już została się kobietą. U Joela proces tenże jest kilkoro klarowny, zaś on jeden nie dość zdecydowany. Najbliżej sensownej refleksji na materiał życia, skomplikowanych emocji oraz stanu świata będzie, zachodząc w realne oczy ogromnego kraba.

A skoro przy krabie jesteśmy, proekologiczna wymowa filmu potrafiła stanowić tutaj asem w rękawie scenarzystów i naprawdę dobrym, fabularnym elementem. Akurat tym całkowicie – stosowana jest raczej nieśmiało również traci się produktem ubocznym tekstu. Twórcy "Emocje i potworów", choć grają niezłymi kartami, boją się zaryzykować również zwiększyć stawkę. Nic dziwnego, że zadowoleni z przeznaczonej na stół pary dziesiątek, zgarniają niewielką pulę.

army of the dead 2021 opis

Zack Snyder wraca z obecnym uniwersum. Tym razem stosuje do korzeni i jest świat opętany przez zombie w filmie przygotowanym dla platformy Netflix. Albo jest toż produkcja warta uwagi? Przeczytajcie naszą recenzję.

Zack Snyder swoim Początkiem żywych trupów z 2004 roku przywrócił zombie do momentów świetności. Znów stawały się one szykowne oraz na skuteczne zagościły w popkulturze. To dzięki niemu giganci tacy jak AMC zgodzili się na pracę The Walking Dead, które przerodziło się w bardzo dochodową dla tej telewizji serię. Snyder jednak porzucił świat umarlaków dla swojej bezgranicznej miłości – komiksów DC. Dostał możliwość realizowania DCU oraz jakiekolwiek oryginalne pomysły poszły w odstawkę. Wróciły, gdy konflikt z WB urósł do takich rozmiarów, że Snyder nie był wyjścia i musiał zmienić studio. Tu pojawił się Netflix, który postanowił wykorzystać szum wokół reżysera, a ponadto przyciągnąć do siebie miłośników jego pracy. Dał więc zielone światło nie wyłącznie na realizację Army of the Dead, a jeszcze na założenie całego uniwersum, w jakiego skład będą wchodziły sequele i prequele pokazujące przypadki tego świata i niektórych bohaterów. Powstał może nawet serial animowany.

Widać, że Snyder, pisząc scenariusz, mocno nasuwał się Złotem dla zuchwałych Briana G. Huttona. Koncepcja jest przecież identyczna. Grupa śmiałków świadczona przez Scotta Warda (Dave Bautista) zostaje zatrudniona przez pewnego biznesmena (Hiroyuki Sanada), by wedrzeć się do jego kasyna otrzymującego się w centrum Las Vegas, będącego obecnie terenem przejętym przez zombie. W skarbcu dostają się porzucone palety wypełnione milionami dolarów. Pracownicy mają je odzyskać w zamian za udział w zyskach wynoszących 20 milionów dolarów. Misja płaci się być normalna a doskonale zaplanowana. I gdy szybko się domyślić, wcale tak nie będzie. https://filmyzlektorem.pl/strona-z-filmami.html

Army of the Dead w jednym swoim zdaniu traktowało być oryginalnym filmem, w którym grupa śmiałków na rozmaite rodzaje masakruje hordy zombie. Również mnie więc w cenie na starcie odpowiadało. Bohaterowie, przynajmniej na papierze, są bardzo zauważalni oraz duzi. Nie lubią za sobą nawzajem. Każdy spośród nich odczuwa inne powody, dla których stosuje start w tej misji. Za odzyskane pieniądze chcą począć od druga, z dala z tego przeklętego miejsca. Scott bierze na ostatnie, że pieniądze pomogą jego córce rozpocząć nowe życie. Chce odbudować spośród nią więź. Martin (Tig Notaro) i Vanderohe (Omari Hardwick) planują być silni, oraz taki Dieter (Matthias Schweighöfer) jest po prostu niezrozumiałą obsesję na momencie skarbca oraz nie spocznie, dopóki go nie otworzy. Jak może, ich motywacje są dość praktyczne oraz kilka wyszukane. I tak właściwie cała fabuła taka jest. Odpowiadam to bynajmniej z dobrą częścią rozczarowania, bo miał na nieco dużo. Niestety będzie mocnym spojlerem, jak napiszę, iż nie wszyscy bohaterowie dożyją do napisów końcowych. W takich realizacjach to niezbędne, i nawet oczekiwane przez widzów. Temat istnieje w tymże, kiedy są oni niszczeni – moim złożeniem w tymże zakresie Snyder kompletnie dał ciała. Śmierci są proste i przypadkowe. Jakby nagle postaci straciły możliwość logicznego myślenia. Nie dostrzegały, co się wokół nich dzieje. Miejscami widz będzie był poczucie, że ogląda horror klasy B, bo ofiary zatrzymują się nieracjonalnie plus stanowi więc niemożliwe.

Do ostatniego szeroki twist – czyli odkrycie przed bohaterami oraz widzami, o co tak naprawdę pracuje w współczesnej poważnej misji – jest niedorzeczny. Powoduje, że wszystka intryga rozpada się jak budynek z umów. Rozumiem, że Zack chciał, aby widzowie rozkoszowali się światem, który sprawił, również różnymi typami zombie, ale to wszystko ginie w natłoku głupich decyzji scenariuszowych.

Reżyser chciał chyba, by dość liczna obsada poniosła ten film swoją charyzmą. Niestety, mówiąc szczerze, to oprócz Schweighofera nie ma tu postaci ciekawych. Takich, z którymi widz mógł nawiązać kontakt natomiast im sprzyjać. W grupy ich żywot jest nam obojętny – jak są zjadani czy wysadzani, nie pisze to na nas żadnego wrażenia. Podobnie zresztą jak podnoszący się na wczesny plan Bautista. Wykorzystywany przez niego Ward jest obowiązkowy, ciągle zamyślony i słaby. Jeśli oczekujecie, że rzuci jakimś zabawnym tekstem, to niestety się rozczarujecie. Zresztą sam Dave Bautista znaczył w wywiadach, że w ostatnim obrazie chciał zaprezentować swój talent aktorski. Zwykle mu wtedy wyszło.

Cały film jest około dwie i pół godziny. Jest spełniony wieloma bardzo bystrymi oraz pięknymi scenami walki, które zamieszkują w opinie na dłużej. Widać, że Snyder dobrze bawił się, kręcąc ten obraz. Może miejscami trochę za dużo, a efekt końcowy sprawia wrażenie produkcji niedopracowanej w klasy fabularnej. Twórca tak daleko skoncentrowałeś się na ścianie wizualnej również na ostatnim, żeby tworzyć całe uniwersum, że odpuścił trochę logikę. Ma wielu bohaterów jak mięso armatnie. Do bieżącego motywacja głównego czarnego charakteru, nie mówię tu o alpha zombie, jest kuriozalna. Nie stanowi powodu, co potwierdza już sam początek filmu.

Czy Snyderowi udało się powtórzyć sukces sprzed 16 lat a dodać coś innowacyjnego do tematu zombie? Bynajmniej nie. Ten film nie przesuwa żadnej granicy. Nie działa nic nowego do punktu, który Kirkman wraz z armią showrunnerów wycisnął do ostatniej kropli.

Army of the Dead to typowy akcyjniak, w którym dobiera się całe zastępy zombie w bardzo pomysłowy i czerwony sposób. Niestety stanowi wtedy sztuka ani mocno przełomowa, ani jakoś zaskakująco rozrywkowa. Oczekiwania w sądu do niej były o dużo większe. Zwłaszcza przy tak różnorodnej oraz zróżnicowanej obsadzie.

the mitchells vs the machines 2021 recenzja

Mitchellowie kontra maszyny to duża petarda. Obraz sięga do miana najpiękniejszej animacji 2021 roku, ale to również czołówka wśród wszystkich filmów będących premierę w następnym roku.

Obraz Mitchellowie kontra maszyny zbiera świetne recenzje na wszelkim świecie, a przecież jeszcze parę miesięcy temu nikt nie czekał na niego z kolorami na osobie. Oczywiście ekipa realizacyjna bardzo dobro rokowała (film stworzyli ludzie odpowiedzialni za Spider-Man Uniwersum), tylko nie istniał wówczas film, który długo przed premierą promowano z gigantycznym rozmachem. W 2020 roku nadeszła pandemia COVID-19 i Mitchellowie kontra maszyny poszli na półkę wraz z dziesiątkami innych rozwiązanych produkcji. W sukcesu animacji Sony Netflix postanowił jednak wykonać cech oraz chwała mu zbyt to. Streamingowy potentat zakupił za duże miliony ten niepozorny obraz także istniała zatem cenna decyzja. Dzięki niej odczuwa dziś w bliskiej bibliotece samą z najbardziej znaczących produkcji dla wszystkiej rodziny.

Trailery zapowiadające Mitchellów nie prowadziły tego, co w tymże filmie jest najuczciwsze również najważniejsze. To jedyny spośród ostatnich przypadków, gdy to znak nie do tyłu realizuje naszą funkcję – zamiast podgrzewać emocje, wywoływał obojętność. Ot, kolejna à la pixarowska produkcja z poprawnie politycznym przesłaniem oraz pewnymi żartami. W rzeczywistości film okazał się czymś radykalnie nowym, zarówno w istot formy, jak oraz myśli. Pamiętajmy, że Spider-Man Uniwersum także w trailerze obiecywał nieco inną atrakcję. Bogactwo wizualne i fabularne filmu nijak przedstawiało się do ostatniego, co wskazano nam w kilkuminutowej zapowiedzi. Paradoksalnie ta idea reaguje na pomoc filmu. Zbyt wielu widzieliśmy zwiastunów obdzierających pracę z faktu zaskoczenia, i czasem z wszelkiej magii bycia z czymś innym. Trailer Mitchellów zarysowywał jedynie główną oś fabularną, a wtedy, co najpiękniejsze, widz doświadcza już podczas seansu.

Punkt rozwiązania jest rzetelny oraz wcale standardowy. Rick to old-schoolowy miłośnik natury, który ostatecznie nie zna się odkryć w świecie nowoczesnych metodzie. Jego córka Katie jest pasjonatką internetu, portali społecznościowych i kultury youtube’a. Jak wyraźnie się domyślić, para nie umie znaleźć wspólnego języka. Rodzinkę dopełniają zakochany w dinozaurach syn również mama z zazdrością widząca na dobrą familię sąsiadów. Mitchellowie są sympatycznymi dziwakami, którzy ruszają w drogę zdezelowanym samochodem głowy rodziny. Muszą odwieźć Katie na uczelnię, bo dziewczyna właśnie rozpoczyna studia. Wspólna wyprawa daleka istnieje z sielanki. Sytuacja wkrótce się pogarsza, bo oto otwiera się robo-apokalipsa. Sztuczna inteligencja przejmuje opiekę nad światem i wybiera każdych pracowników. Oczywiście uchować przedstawia się jedynie Mitchellom, którzy rozpoczynają walkę także o los ludzkości, jak oraz indywidualne więzy rodzinne. https://filmyzlektorem.pl/strona-z-filmami.html

Jesteśmy wtedy dość tradycyjną opowieść o sile familii, pokonywaniu przeciwności losu i przełamywaniu wewnętrznych barier. Główna oś fabularna nie jest wyjątkowo zaskakująca, a tym, co oznacza Mitchellów na polu dziesiątek innych mainstreamowych animacji, są akcję i forma wypełniające klasyczną podróż z punktu Oraz do celu B. Oprawa audiowizualna, dialogi, postacie, poczucie charakteru i meta-żarty to typowa rewelacja. Rozpoczynając seans animacji Sony, czujemy się tak, jakbyśmy doszli do przeprowadzonej po brzegi lodziarni, w najbardziej niebezpiecznym lunaparku na świecie. Na dowolnym etapie czeka tu na nas pyszny smakołyk. W filmie nie ma zmarnowanej sekundy. Wszystkie sekwencje tworzą w działalności wspaniałej rozrywki. Poszczególne sceny przepełnione są nieskrępowaną energią, która prowadzi nam od pierwszych minut, aż do nowej sceny. Film nie staje się ani na sekundę, ale widz nie jest zmęczony nagromadzeniem akcji. Chłoniemy wszystko, co się dzieje na ekranie, bo istnieje ostatnie po prostu tak wyśmienicie dobre.

Niestety w współczesne uwierzyć, tylko w Mitchellach nie ma ani jednego przestrzelonego żartu. Film śmieje się również z internetowego nieogarnięcia starszego pokolenia, jak a z zamiłowania od wi-fi tych młodszych. Ostrze satyry zadaje celne ciosy, choć co istotne, nie jest tu za pieniądz złośliwości. Nikt tu nie jest ukazany w negatywnym świetle. Pewne tendencje traktowane zostają humorystycznie, ale o krytykanctwie nie jest mowy. Ten sposób doskonale spisuje się w dobry przekaz filmu. Finalnie przesłanie pisze na konsensus pomiędzy tradycjonalistycznym i nowym popatrzeniem na zarabianie. Dwie wizje świata mogą ze sobą koegzystować, co trudno nie dla każdych jest otwarte. Dlatego tak dobra animacja jest właściwym czymś na pokoleniowe konflikty. Film idealnie kształtuje się do ustalenia przez wszą rodzinę. Po seansie na może zostanie rzecz w górze również tym młodszym, jak oraz starym.

Mitchellowie kontra maszyny jest filmem świetnie wyważonym. Refleksyjne segmenty nie są za długo również ciągle gotowe są celną oraz zabawną puentą. Autorowi nie marnują minut ekranowych, by wyjaśnić przyczyny robo-apokalipsy. Krótka prezentacja, kilkoro słów wprowadzenia również szybko stawiamy się w obrót akcji. Świetny rytm oraz przyjemne tempo. Aż dziwo bierze, że olej nie traci przy tym historii. Mitchellów pod wieloma względami można przyrównać do Spider-Man Uniwersum. Widoczne jest zgodne rozwiązanie do sekwencji akcji – rozrywkowe, kolorowe, wręcz komiksowe. Świetnie wypadają momenty, gdy grafika 3D zostaje ozdobiona dwuwymiarowymi motywami. Dobrze zbierają się również popkulturowe smaczki oczekujące na nas praktycznie na jakimś etapie. Postać spośród nich wyznaczonych jest do poważnego widza, jednak wiele bez problemu odczytają nawet dzieci. To dodatkowa wielka wartość Mitchellów. Nikt nie ma tu najmłodszych pobłażliwie. Niektóre postmodernistyczne wstawki skierowane są bezpośrednio do nich, co istnieje wydajnym novum w takiej formule. Od czasów Shreka była obecne natomiast domena starszych widzów, którzy często towarzyszyli naszym pociechom podczas oglądania „bajek dla niemowląt”. Mitchellowie kontra maszyny pozwalają czytać między wierszami i najmłodszym. Miejmy okazję, iż ta teza będzie rozwijana w nowych mainstreamowych dziełach dla wszystkiej rodziny.

Wykonaniem tej normy jest ciekawy voice acting. W centralnych bohaterów wcielają się między innymi: Danny McBride, Eric André, Maya Rudolph i Olivia Colman. Aktorzy wykonują dobrą pracę, jednak tak faktycznie więc nie oni są najważniejsi. Na owacje na stojąco zasługują zarówno realizatorzy odpowiedzialni za oprawę audiowizualną, jak i scenarzyści, którzy w grup przypadków wpadają w dziesiątkę. Czuć, że twórcy zamontowaliśmy w współczesny model serducho, wynikiem czego powstało dzieło z tak piękną pozytywną energią. Animacja Mitchellowie kontra maszyny nie pozostaje w pompatyczne tony ani nie próbuje nas uświadamiać poprzez wzniosłe monologi bohaterów. Wbrew to znaczenie realizuje naszą wartość, i co najistotniejsze, doskonale koresponduje z klasą rozrywkową. Produkcja Sony, podobnie jak Co w świadomości gra, jest najlepszym przedstawicielem nurtu wytyczającego nowe metody w animacjach dla całej rodziny. Takie filmy po prostu się pamięta!